cześć, piękny Człowieku, jak się masz?
Wiele lat temu pisałam wiersze, większość z nich zginęła bezpowrotnie po stracie mieszkania, w którym się wychowałam.
Te krótkie teksty były częścią mojej tożsamości i jakimś sposobem opisywania i rozumienia nie tylko świata wokół, ale też mnie samej w nim. Dziś zostało mi z tych tekstów może kilkadziesiąt i tak jak bardzo dawno temu, zanim wydarzyły się moje własne, prywatne końce świata, trzymam je pozbierane i spięte spinaczem w szafie.
Przedwczoraj, w pierwszy dzień wiosny, ciepły i przejrzysty, idąc z psem po ostatniej już łące w okolicy (to dla mnie symbol jakiegoś dużego końca świata, kurczenie się tego żywego terytorium), poczułam aż bolesną fizycznie tęsknotę za rzeczywistością tamtej prostej, skupionej narracji świata, ale też własnej, która w dużej mierze była jej i jego odbiciem.
Zaskakującą, intensywną tęsknotę za słowami, jakimś dawnym porządkiem, nie ich przypadkowością, znaczeniem i wyraźnym dźwiękiem głosek. Słowami, które są wynikiem pewnej wrażliwości, zdumieniem bycia mikrożyciem w wielkim i powiązanym zbiorze istnień i zjawisk.
Piszę o tym, bo od dłuższego czasu mam poczucie, że tonę. Znany mi (wydawało się) świat przeobraził się w jakąś płynną masę, w której nie ma nic stałego, a ja co rano włączam na chwilę telewizor, żeby sprawdzić, czy kosmos, który znałam wczoraj, jeszcze w ogóle istnieje.
Tonę od nadmiaru rzeczy, zdarzeń, idei, aktualizacji, aplikacji, absurdalnych decyzji ludzi i ich algorytmów, którzy układają i rozgrywają świat. I tonę od nadmiaru słów, ich ilości, słów bez wartości, które tworzą narrację odbierającą indywidualne i kolektywne znaczenie, od słów powtarzanych bez ustanku, sączących się w moje życie, przejmujących je. Zajmujących mnie i ostatecznie powodujących, że czasem nie czuję nic, poza wielką niemocą. Słów sprawiających, że czasem nie wiem, czy myślę i mówię sobą i czy o sobie w ogóle stanowię, czy jestem zbiorem słów innych.
I choć uczę się się w tym spuchniętym i gęstym świecie pływać i jakoś przecież pływam, to mam coraz częściej wrażenie machania rękami w trybie przetrwania, a przecież życie, żywe, obecne życie to jest całkiem coś innego. To nie jest utrzymywanie się na powierzchni.
Przecież musimy zaryzykować zachwyt, pisał poeta. I ja się bardzo tego trzymam i to jest moja osobista wiara.
Zatem co robić, kiedy świat przestaje być bezpiecznym (i przewidywalnym) miejscem?
Zajmuje mnie to.
Słowa mają moc, stają się konkretem, wreszcie jakąś rozpoznawalną rzeczywistością, w której się poruszamy i która wydaje nam się prawdziwa. Dlatego trzeba być uważnym. Na słowa, ich treść. Nie wszystko musi być wysłuchane. NIe wszystko jest ważne. Nie wszystko trzeba wiedzieć i nie trzeba mieć zdania.
I ja wiem, że my o tym wszyscy wiemy. A jednak mam wrażenie, że poruszam się w orbicie wielkiego zmęczenia i zwątpienia. Cokolwiek nie zrobię i stworzę, niezależnie od roli, nie wystarcza, tak naprawdę nie jest istotne, jutro pojawi się nowe, inne, zalgorytmizowane.
Wczoraj na wieczornym spacerze z psem przyszło do mnie zdanie - pielęgnować znaczenie. W słowach, obrazach, wyborach tego, co nas karmi. Ciągle można tak żyć. Zatrzymać się we własnym życiu. Zdecydować, co przez nie przepływa. Wiosną. Dzisiaj.
Pozdrawiam Cię marcowo, bardzo serdecznie.
Do napisania,
a.
ps. 1. czytam: Julian Barnes, Jedyna historia, piękna proza, słowa o dużym znaczeniu, jak wszystko od tego pisarza. Mary Oliver, Dog songs, wiadomo:-),
ps. 2. słucham i nie mogę przestać: washed out, all i know.
ps. 3. niezmiennie dziękuję za lekturę moich słów, moje zwątpienie dotyczy ostatnio również tego, co tworzę, pisanie do Ciebie to radość.